poniedziałek, 17 lipca 2017

i have lost myself again

Śmierć. Już czuję, jak dopada mnie swoimi wielkimi szponami. Łapie, gdy z prędkością światła spadam z dziewiątego piętra na ohydnym blokowisku. Jak Magik. Nie jestem zbyt dużą fanką Paktofoniki, ale samobójczy zamach na życie ze strony Maga zawsze uważałam za akt szaleństwa i desperacji, ale też ogromnej odwagi. Też był schizofrenikiem, jak ja. Nawet podobnie zwariowanym na punkcie rymowania. Nie wiem, po co to piszę. Prawda jest taka, że nie chcę umrzeć. Nie śpieszy mi się na tamten świat, ale z każdym delikatnym zachwianiem mojego perfekcyjnie ułożonego świata pojawia się myśl o tym, by z niego zrezygnować. W środę psychiatra i sama nie wiem, czy powinnam o tym powiedzieć. Chcę żeby pozwoliła mi wreszcie odstawić te cholerne tabletki. A jeśli rzucę jej tekstem o myślach autodestrukcyjnych i bezsensie życia, zapewne skończy się na antydepresantach. Nie chcę antydepresantów, bo nie mam pie*dolonej depresji. To nic, że płaczę z tak bzdurnych powodów jak brak wymarzonego pochodzenia czy fakt, że czytana książka przed chwilą się skończyła. Zdaję sobie sprawę, że jest coś ze mną nie tak, ale mam stuprocentową pewność, że nie jest to depresja. Jestem w stanie wyjść z łóżka, zrobić makijaż, wyjść na spacer i szczerze uśmiechać się do ludzi. Pomimo czarnej dziury w głowie. Biorę te głupie leki, ale i tak czuję, jakby w moim ciele były dwie jaźnie, a jedna z nich miała diabelskie pochodzenie. Bo nie ukraińskie. A takie chciałabym ja sama. Serio.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz