sobota, 28 grudnia 2019

rollercoaster

Emocje mi skaczą jak na kolejce górskiej, z czego wszystkiego aż mam ochotę się porzygać. Silny smutek w połączeniu z poczuciem własnej beznadziejności sprawia, że nie potrafię logicznie myśleć, odsuwając się od wszystkiego i wszystkich dookoła. Zawsze, gdy próbuję wyrażać (nawet tutaj) swoje emocje, przypomina mi się tekst ordynatora o chwiejności emocjonalnej i to mnie strasznie blokuje. Nie chcę żeby okazało się kiedykolwiek, że mam borderline, a świadomość, że wykazuję niektóre cechy takiej osobowości jest na tyle przerażająca, że staram się nie wyrażać uczuć, które mogłyby kogoś zranić, a one wtedy automatycznie kierują się przeciwko mnie. Stwierdzono mi już wystarczająco dużo tych cholernych chorób i zaburzeń, bym mogła stwierdzić wszem i wobec, że jestem chodzącą encyklopedią polskiej psychiatrii. Jest źle. Jest strasznie źle i nie potrafię się uśmiechnąć i temu zaprzeczyć, jak mam w zwyczaju. 

Jak się czuję? Odrzucona, smutna, nienawidzona przez ludzi, cały czas olewana, beznadziejna, głupia, nieatrakcyjna fizycznie i pod względem charakteru, słaba, wycieńczona wszystkim dookoła. A jeszcze parę godzin temu byłam tak szczęśliwa, że mogłam góry przenosić, ale nie potrafię wrócić do tego stanu i jestem przez to katastrofalnie rozwścieczona i załamana.
 
 
 
Może to jej urok, a może to borderline?

czwartek, 10 października 2019

exodus

Tak mi przez głowę ostatnio myśli czarne i poplątane przebiegają, coby do reszty bezlitosny odwalić exodus. Exodus, exodus - ciągle tak sobie powtarzam głosem drżącym i pełnym obawy, jednak exodusowego szaleństwa czar jest silniejszy od siły własnej woli. Wycofanie, opuszczenie, jakieś tam całego świata odrzucenie - ot i czar cały. Przeleżeć cały dzień w łóżku i się z niego nie podnosić. Tyle, co do lodówki, do toalety i może, jak będzie się chciało, na tę rzekomo pomocną terapię i z powrotem. Po tych rozmowach z terapeutami tylko bardziej się exodusuję, wycofuję, świat cały mentalnie opuszczam i sobie go odpuszczam. Nawet ulubiona muzyka nie sprawia już tak dużej przyjemności - tylko jak się od jednej jakiejś koreańskiej piosenki uzależnię, to potrafię tak idiotycznie zapętlać dziesiątki, jeśli nie setki razy pod rząd. Na dodatek ciągle płakać mi się chce. Dziś poryczałam się na oddziale dziennym, płakałam przez dobre trzy godziny, z moich oczu ciurkiem leciały łzy. Wstydzę się łez i głównie to one są powodem mojego mentalnego exodusu.



niedziela, 8 września 2019

love yourself

Tytuł tej notki ma być dla mnie swojego rodzaju przypomnieniem, bo nie umiem kochać siebie, ani nawet mówić sobie dobrych rzeczy. Ostatnio ciągle narzekam na swoje życie - lecz jak robić inaczej, gdy jest ono takie puste i bezbarwne? Znajomi niemal o mnie zapomnieli, a nadmiar wolnego czasu powoduje, że siedząc w domu i robiąc jedno wielkie nic zaczynam wariować. Nie mogę doczekać się powrotu na terapię oraz powrotu do szkoły - zawsze jakieś wypełniacze czasu, które sprawią, że nie będę zatracać się tak mocno w swojej (z pewnością urojonej) depresji. Jestem smutna. Bezustannie tak naprawdę jestem smutna, z nagłymi przebłyskami (równie urojonej) manii, w której wydaję kupę pieniędzy na chińskie badziewia z AliExpress i k-popowe gadżety, które sprawiają, że na mojej twarzy na jakieś pięć minut pojawia się uśmiech. Moje życie to na ten moment jakaś tragedia. Wierzę jednak, że w szkole i na terapii będę szczęśliwa, a to wydaje mi się na ten moment najważniejsze.

 *h o p e*
 

sobota, 27 lipca 2019

sarangeun mwoga sarang?

W poniedziałek mam komisję w ZUS-ie. Po terapii pod koniec sierpnia wracam do szkoły zaocznej i, jeśli się uda, również do pracy. Mam związane z tym mocno mieszane uczucia, ponieważ ta stagnacja i mnóstwo wolnego czasu są dla mnie bardzo wygodne. Stwierdziłam jednak, że czas zadbać o swoje życie, bo ostatnio strasznie szybko przelatuje mi ono przez palce. Staram się jak mogę, by moje życie było produktywne, by było kolorowe i pełne ciekawych wydarzeń. Chciałabym też, aby takie było życie Kruszynki, jednak mam wrażenie, że ona nawet nie chce spróbować. Wiem, że to czytasz, zrozum, że nie chcę dla ciebie nic niedobrego. Chciałabym, byśmy razem poszły do pracy, zarabiały na swoje utrzymanie, a potem wynajęły mieszkanie i zamieszkały razem. Nie chcę brać wszystkiego na siebie, bo uważam, że w miłości trzeba zarówno brać, jak i dawać. Uczuciowo i emocjonalnie jestem tak zagubiona, jak małe dziecko błądzące we mgle. Nie wiem zupełnie, co dalej. Wiem, że Kruszynka nie będzie chciała nawet próbować, bo boi się ludzi i nietolerancji, z jaką może się spotkać. Wiem, że będę miała dla niej mało czasu, że będziemy coraz bardziej unikać siebie nawzajem, aż kontakt ograniczy się do kilkunastu minut dziennie, że być może spotkamy się dopiero po kilku latach, o ile w ogóle uda nam się to zrobić, bo jeśli Kruszynka nie spróbuje niczego ze sobą zrobić, nie dam rady sobie sama poradzić. Nie wiem czemu się łudziłam. Panie terapeutki z oddziału ciągle powtarzają, że przyszłam tam, by poradzić sobie z perfekcjonizmem i nabytą nie wiadomo skąd chęcią zbawienia całego świata. Boli mnie to. Wiem, że jeśli wezmę na siebie wszystko, to nie będzie to dowód prawdziwej miłości, ale wynik mojego niezdrowego perfekcjonizmu. Powiedziałam Kruszynce o tym, że musimy podzielić obowiązki, razem popracować, ogarnąć swoje życia, ale ona oświadczyła, że nie zamierza tego robić - tak przynajmniej odebrałam jej odwracanie kota ogonem.

życie jest tragedią

niedziela, 14 lipca 2019

KIM-kolwiek

Wciąż się biję z myślami, choć to starcie jak Dawid i Goliat - wszędzie widzę Twoją twarz - pareidolia.

Kim. Kim. Kim. Dudni tak mi dziś w głowie - Kim. Kim tak właściwie jesteś, Kim? Czyś jest rzeczywiście tak dobry, jak o Tobie mawiają media północnokoreańskie, wpychając nachalnie co ranek w uszy swych obywateli utwory, tworzone na Twą cześć, nadając je ze specjalnych, umieszczonych w mieszkaniach i hotelach głośników?  Tyle pytań, a odpowiedzi brak, jak dotąd. Najchętniej zapytałabym u źródła, ale trochę obawiam się spotkania trzeciego stopnia z Wielkim Przywódcą. Marzę o wycieczce do Korei Północnej, marzę o poznaniu świata z trochę innej (choć może trochę to tu niezbyt odpowiednie słowo) perspektywy. Chciałabym spróbować życia w takim stylu. A najbardziej natomiast chciałabym zobaczyć Wielkiego Przywódcę - choć zdecydowanie wolałabym obserwować go dyskretnie i z daleka, nie wydając z siebie ani słówka. Nie wiem, po cóż mi ta wizyta w tym, jakże zamkniętym i wyraźnie nie przepadającym za nietamtejszymi ludźmi kraju. Nie wiem, po cóż mi to spotkanie z człowiekiem, który jest nemezis dla większości władców, jak i obywateli innych krajów, z Polską łącznie. Nie wiem, nie wiem, ciągle nic nie wiem. Chcę poznać ich miejsce, zagłębić się w nie, zasmakować tego wszystkiego, tak po prostu na pewien czas zapomnieć o wszystkim, co zachodnie, na rzecz życia w ciasnym miejscu pełnym wielkiej niepewności, ukrywanej za maską pozornego szczęścia. Poczuć emocje ludzi odciętych od świata.

 

Korea Północna jest jak wielka, szara bańka, w której znajdują się ludzie myślący, że na zewnątrz nie ma już nic innego. Bańka szara zupełnie tak, jak ulice Pjongjangu jesiennymi porankami, gdy Pyongyang Morning rozlega się z głośników umiejscowionych tak, by usłyszało ją całe miasto, ku czci byłego Przywódcy, Kim Dzong Ila, który był autorem tej niepokojącej, przerażającej pieśni przypominającej do złudzenia muzykę do filmu o tematyce apokaliptycznej. Pjongjang to miasto wyprute z emocji ludzkich, nie cieszą się tu bawiące się dzieci, ani też nie rozmawiają radośnie dorośli. Wszyscy są zajęci pracą na rzecz Wielkiego Narodu, a najmłodsi uczą się w szkole angielskiego zupełnie niepotrzebnie, wszak prawdopodobnie nigdy nie opuszczą granic tego kraju, któremu muszą być oddani, jak i trójce znanych całej KRLD przywódcom i ich doktrynom.

Mimo wszystkiego pragnę poznać to przerażająco-intrygujące miejsce.

 

poniedziałek, 24 czerwca 2019

健康

Czuję się dobrze. Czuję się świetnie. Czuję się pełna pozytywnej energii, która daje mi nadzieję na lepsze jutro, pojutrze i kolejne miesiące, a nawet i lata. Chodzę na oddział dzienny, to mój drugi pobyt na takim oddziale. Zapewne stąd ta siła, w końcu bezustannie wynoszę ją z terapii i rozmów w grupie cudownych ludzi, których miałam okazję tam poznać i w sumie nadal ich poznaję. Jestem szczęśliwa. Jestem szczęśliwa bardzo mocno, zarówno z moją drugą połówką, jak i w towarzystwie moich przyjaciół. Dziś spotkałam się ze znajomym z oddziału, siostrzenicą, oraz przyjacielem i jego dziewczyną. Pokazałam wspomnianemu znajomemu moją ulubioną muzykę południowokoreańską zespołu EXO. Wygląda na to, że bardzo mu się spodobała. Czuję się dumnie, że udało mi się kogoś zarazić moimi zainteresowaniami.☺ Nie samymi zainteresowaniami jednak człowiek żyje. Zaczęłam poważnie rozmyślać o mojej przyszłości, zamieszkaniu z Bubusią, powrocie do szkoły i znalezieniu pracy, by dorobić sobie do renty socjalnej, o którą zaczęłam się starać. Mimo tego, że jestem szczęśliwa z moją aktualną sytuacją emocjonalną/psychologiczną, nie czuję się zbyt dobrze pod względem życiowej i finansowej stabilizacji. W związku z tym staram się jak mogę, by załatwić sobie jakieś źródło dochodu, a od września wracam do szkoły, by wreszcie napisać maturę i pójść na moją wymarzoną od czasów dzieciństwa psychologię kliniczną.

Krótko mówiąc, jestem happy, ale czegoś mi brakuje. Kurczę, brakuje mi takiego kopa od życia, który mógłby dać mi większą motywację do tego, żeby coś z tym życiem zrobić. Nie wiem, znaleźć dobrą pracę i z niej nie zrezygnować, starać się mocniej w szkole, gdy już do niej wrócę, rozwijać swoje zainteresowania związane z Azją, wrócić do rysowania oraz nauki języka japońskiego i ewentualnie zacząć uczyć się koreańskiego. Jest tyle planów, ale gdy tylko przychodzi do ich realizacji, w mojej głowie pojawia się cichy głosik ostrzegawczy. Nie dasz sobie rady - mówi głosik ów, próbując zniechęcić mnie w ostateczności do robienia czegokolwiek, co mogłoby sprawić mi przyjemność, dać satysfakcję, radość, a nawet korzyść finansową. Tym razem jednak czuję taki power, że chyba ten głosik zamilknie na rzecz mnóstwa pozytywnej energii. Nie mogę się doczekać wyprowadzki, nie mogę się doczekać mieszkania z moją Księżniczką, nie mogę się doczekać powrotu do szkoły i matury, studiów, nie mogę się też doczekać aż znowu sobie wszystko przypomnę i zacznę ładnie pisać po japońsku i ogarniać zwroty, nie mogę się doczekać aż wszystko stanie się znów piękne i kolorowe. Mam wrażenie, że zaczynam dzięki terapii wychodzić z takiej chorobowej wersji rzeczywistości i zaczynam cieszyć się swoim życiem. Wcześniej w depresji widziałam tylko czarne barwy i wszystko sprawiało wrażenie nijakiego - nie miałam nawet żadnych konkretnych planów na przyszłość. Nie wiem, może jest to kwestia nabytej przez te lata dojrzałości, ale zaczynam poważnie zastanawiać się nad tym, co będę robić w niedalekiej przyszłości i widzę tę przyszłość naprawdę dobrze. Wiara w siebie naprawdę czyni cuda. Jeszcze niedawno leżałam i kwiczałam ze smutkiem, bo po zostaniu zwolnioną z pracy w ekipie sprzątającej straciłam wiarę niemal całkowicie. Teraz jednak rozumiem, że muszę dalej się kształcić, bo praca fizyczna nie jest dla mnie stworzona. 

Jestem szczęśliwa, bo co krok słyszę, że jestem inteligentną i mądrą dziewczyną, a naprawdę miło mi to słyszeć - poza tym dzięki temu czuję się pewniej z myślą o szkole, zwłaszcza słysząc o moim otwarciu na naukę i oczytaniu. Jestem szczęśliwa, bo moja Kruszynka wspiera mnie jak tylko może i nie odrzuca mnie, gdy mam gorsze dni, ale zawsze stara się wesprzeć i coś doradzić. Jestem szczęśliwa, bo poznałam cudowną ekipę na oddziale dziennym, z nimi zawsze jest świetnie, można wyjść razem na lody i się pochichrać. Tak zgranej ekipy jak my, naprawdę dawno nie widziałam.

h a p p i n e s s  is a choice!

wtorek, 21 maja 2019

anhedonic agony

Źle mi jest. Bardzo źle. Żeby nie powiedzieć, że jest beznadziejnie. Rozkładają mnie negatywne myśli. Mam przepisaną ukochaną i umiłowaną hydroksyzynę zamulacza, niby na myśli-natręty, trzy razy dziennie, a po owym leku chce mi się spać przez całą dobę. Odczuwam na dodatek od niedawna niepokój. Z każdym dniem jest on coraz silniejszy. Tak, jakby coś mnie rozrywało od środka. Chcę sobie popłakać, ale nawet płakać się już nie da. Chyba popadam jeszcze w coraz większą depresję, co nawet dostrzegł D., gdy spotkał się ze mną ostatnim razem. Odstaw tę okropną hydroksyzynę! - wręcz wykrzykiwał, widząc, jak przysypiam na spotkaniu, przymykając oczy i patrząc w jego stronę mętnym wzrokiem. Nie mogę odstawić. Niestety należę do gatunku ludzi posłusznych, którzy słuchają się lekarzy i nie odstawiają leków bez porozumienia się z nimi. A na tym leku jest mi naprawdę okropnie ciężko i wszyscy to widzą. Chce mi się spać - powtarzam od prawie tygodnia, ziewając ze zrezygnowaną miną. Odczuwam bezsens życia, mogłabym całe je przeleżeć lub przespać. Każdy dzień jest dla mnie pełen marazmu i bylejakości, do stopnia tak ogromnego, że aż w ogóle nie chce mi się wstawać z łóżka. Nazwa tego bloga - anhedonia - jest nazwą niezwykle adekwatną do odczuwanego aktualnie przeze mnie stanu. Ciężko jest mi odczuwać jakąkolwiek przyjemność z wykonywanych czynności, nawet rozmowy ze znajomymi średnio mnie cieszą. Nie mam ochoty z nikim pisać ani rozmawiać i staram się tego unikać. Można powiedzieć, że zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej, niż wydawało mi się to możliwe.

Najgorsze chyba jest to, że zostałam z tymi negatywnymi myślami sama, bo boję się komukolwiek o tym powiedzieć, więc tak sobie stukam tutaj na blogu, bo gdzieś trzeba to wyrzucić. Przez chwilę nawet myślałam nad szpitalem, ale ostatecznie stwierdziłam, że to bez sensu, bo 23. maja i tak mam wizytę lekarską. Z drugiej natomiast strony czuję się tak źle, że nawet boję się zostać sama w domu.
 
schizofreniczno-depresyjne piekiełko
\ a g o n i a \


niedziela, 12 maja 2019

my anxiety is breaking me

Miewam ostatnio bardzo silne lęki. Lęki tak okropne, jak te z czasów mojej pierwszej psychozy.
 Nie daję sobie z tym rady, można powiedzieć, że jestem uwięziona we własnym strachu.
Natarczywe myśli mówią mi, że bliskie mi osoby chcą mnie skrzywdzić psychicznie.
Kolejne z nich mówią mi, że jestem śledzona przez pewne osoby, które nigdy mi nie odpuszczą.
Jest mi okropnie źle i nic nie jest w stanie mi na ten moment nawet trochę pomóc.


 [przepraszam, że notka jest krótka, nie mam siły nawet pisać czegokolwiek]



piątek, 10 maja 2019

soy esquizofrénico


Ja jestem Schizofrenią. Lub przerażające ich bin Schizophrenie i rozczulające, a zarazem irytujące negatywnymi wibracjami rozdwojonej jaźni ella es Squizofrenia takie słowa powtarzam sobie w myślach beznamiętnym, bezlitosnym głosem wewnętrznym. Już nawet nie wiem, czy moim. Łatka przylgnęła do mnie już na dobre. Nienawidzę widzieć tego słowa w kontekście mnie.

Schizofrenia. Choroba majaczących po kątach wariatów, którzy biegają po mieście z siekierą w plecaku i szepczą do siebie wyuczone do perfekcji teksty modlitw i innych religijnych fiu bździu, przerażająco rozglądając się za źródłem słyszanych w otchłani umysłu głosów komentujących. Tak mówią mi ludzie pozornie szczęśliwi, zdrowi, których spotykam w swoim życiu na co dzień.

Jestem Schizofrenią. Cholerną, paskudną, znienawidzoną przez siebie Schizofrenią. Jestem personifikacją podstępnej choroby, która potrafi przeżuć człowieka i połknąć w całości. Jestem głosami w mojej głowie, bezdusznymi monstrami, tworami psychotycznej podświadomości. Jestem myślami nieuczesanymi, od euforycznych po suicydalne. Jestem tą znienawidzoną przez ludzi, odtrącaną i nierozumianą, a zaraz przyciągającą swoją tajemniczością.

jestem schizofrenią.



wtorek, 26 marca 2019

devil lives in calalini

c a l a l i n i 

Ciekawe słówko, nazywające wyimaginowany świat halucynacji, stworzony przez umysł jednej z prawdopodobnych pierwszych ofiar schizofrenii dziecięcej, January Schofield. Ewentualnie słowo określające mój stan prepsychotycznego oderwania od rzeczywistości. Na pewno w tym przypadku to coś więcej niż własny świat. Bezustannie go tworzę, nawet, gdy tego nie chcę. Rozmawiam z wszelakimi postaciami w mojej głowie, tworząc scenariusze wydarzeń, które mogłyby mieć miejsce, ale tego miejsca nie miały. Wczuwam się w te wszystkie sytuacje, aż po miesiącach fikcja przeplata się z rzeczywistością. Tak, jak dobra od zła, tak nie odróżniam świata wyobraźni od szarej rzeczywistości. Swoje piekiełko na tym ziemskim łez padole nazwałam Calalini. W sumie to brzmi prawie jak Kalifornia, gdybym chciała spojrzeć na to w jakkolwiek pozytywny sposób. Calalini jest moją ucieczką od rzeczywistości, a zarazem przekleństwem w owej rzeczywistości zawartym. Źle się czuję z obecnością tego świata. Przykro się czuję z obecnością tego świata. Paskudnie odbieram porównywanie samej siebie do January Schofield. Okropnie jest mi podpisywać się pseudonimem January na swoich rysunkach, pracach, zeszytach. Nie umiem jednak inaczej. Czuję silną więź, przywiązanie, a nawet podobieństwo, gdy poruszam w jakimkolwiek wątku temat Jani, bądź też używam tego imienia, by jakoś tam spróbować opisać siebie, wskazując na rzeczy wspólne między mną, a tą charakterystyczną postacią. Jestem polskim odpowiednikiem January Schofield. Tak różne, choć tak podobne. Tak od siebie odsunięte, choć mogłybyśmy być blisko siebie. Zrządzenie losu nam to wyznaczyło, tak myślę. Gdybym mieszkała tam gdzie ona, mogłybyśmy się przyjaźnić.

Diabeł mieszka w Calalini, niewątpliwie. Diabeł mieszka w głowach naszych -  każdej z osobna, każda z nas jest nierozumiana przez pozostałych mieszkańców tego, pożal się Boże, świata. I nieważne, czy bohaterką tej tragikomedii są (u Jani) liczby 400 i 24, czy też (u mnie) 11 i 44. Nieważne, czy obrońcą jest (u Jani) Sycamore, czy też (u mnie) Shademia. Niewątpliwie nie ma znaczenia to, czy dręczy cię (u Jani) trzyletnia dziewczynka o imieniu Wednesday, czy też (u mnie) władczy fragment osobowości o wdzięcznym imieniu Sayuri. Korelacje, korelacje.


e v e r y 
s c h i z o p h r e n i c
has personal hell called calalini


poniedziałek, 18 marca 2019

the dreams we have, the love we share

Wiecie co? Marzę o znalezieniu nowej pracy, marzę o powrocie do szkoły zaocznej, marzę o zdaniu matury, marzę o normalnym życiu, takim c o o l, bez większych problemów i zmartwień. Marzę o tym, by moi znajomi i rodzina mnie docenili, powiedzieli w końcu, że są ze mnie dumni, a nie, że są źli na mnie z powodu jakichś decyzji. Nie chcę już słyszeć, że jestem kłopotem. Żyję ciągle nadzieją, że uda mi się poukładać swoje życie na tyle, że nie będę patrzeć wstecz i płakać z powodu błędów przeszłości, a zacznę wreszcie iść do przodu. Chodzę na oddział dzienny, ale staram się jakoś zapominać o chorobie, a właściwie o tym, co w tej chorobie odwalałam i związanym z tym niepokojem i zawstydzeniem. Zwiększyli mi leki, więc jestem spokojniejsza i bardziej skupiona na swoich życiowych planach oraz własnym zdrowiu, nie spędzam już całych dni w internecie na bezmyślnym stukaniu w klawiaturę, ale wychodzę z domu, rozmawiam z rówieśnikami, a nawet czytam książki. Widzę progres. Nawet już nie ciągnie mnie tak jak kiedyś do losowych czatów z jakimiś zboczonymi palantami. Wolę rozmawiać w życiu realnym z normalnymi ludźmi, nie szukając na siłę jakiegoś chorego potwierdzenia tego, że jestem seksualnie atrakcyjna. Czuję, że się zmieniam na lepsze. Jedyne, co mnie niepokoi to to, że swoim diabelskim zachowaniem skrzywdziłam mnóstwo osób w przeszłości. Moja nieposkromiona duma nie pozwala mi na to, by te osoby przeprosić, jednak w głębi serca czuję okropne wyrzuty sumienia wobec owych osób, moich dawnych przyjaciół, których w okropnych okolicznościach straciłam. Już pomińmy rozszczepienie, pomińmy mnogość moich (wirtualnych i nie tylko) osobowości, pomińmy czysto freudowsko określony mechanizm wyparcia, który jest przeze mnie notorycznie nadużywany. *Sami terapeuci wciąż jak mantrę powtarzają, że, pani M., pani wypiera.* Chcę odzyskać tych przyjaciół, ja, jako ja, jako M., którą dosięgnęło odrzucenie i poczucie wielkiego obrzydzenia wobec własnej osoby.


 nawet sobie nie wyobrażacie, 
jaki do siebie czuję wstręt i urazę
p r z e p r a s z a m


niedziela, 10 lutego 2019

hi again, schizophrenia

Znów mam to okropne, beznadziejne uczucie. Uczucie tego, że w moim umyśle siedzą dwie lub więcej obcych, niezwiązanych z Systemem Pluralistycznym osób, które przekrzykują się nawzajem. O ile z zaburzeniami dysocjacyjnymi już dawno zdążyłam się pogodzić, o tyle nie jestem w stanie pogodzić się z tymi nadpływającymi z niewiadomego źródła myślami, które mają wydźwięk tak okropny, że czasem wręcz się wydaje, jakby podsyłał je do mojego umysłu sam Szatan z zamiarem unicestwienia mnie. Podsyłane przez to coś lub kogoś myśli są tak niewiarygodnie silne i przeszywają mnie swoją potęgą, że czuję się tymi myślami terroryzowana. Jesteś żałosna i beznadziejna! - powtarzają owe myśli bezustannie, dodając szeptem w tle teksty starych, pokracznych angielskich piosenek - internetowych straszydeł z czasów mniej lub bardziej wczesnego dzieciństwa. Nie radzisz sobie z niczym! - syczy rozjuszony myślogłos, powarkując, przedstawiając mi dziwaczne obrazy, gdy zamknę oczy, próbując znowu zasnąć.

Niedźwiedź. Gruby niedźwiedź szczerzący swoje monstrualne zębiska spogląda na mnie swoim przemądrzałym wzrokiem. Z jego myśli jestem w stanie wyczytać jedynie obrzydliwy hejt. W tle przygrywa irytująca pozytywka, której nie jestem w stanie wyłączyć. To Swedish Rhapsody wraz z odczytywanymi w tle numerami. Acht, acht, acht. Słyszę dobiegający z tyłu głowy dziecięcy płacz. Z drugiej strony docierają do mnie zakłócenia stacji numerycznej, która nadaje w tym momencie. Otwieram oczy przerażona. Znów ogarnia mnie błoga cisza. Wzdycham z ulgą.

Leki. Chcę rzucić to męczące co rano i nawet zdaniem pewnej części mojego umysłu stygmatyzujące cholerstwo, bo coraz częściej mam wrażenie, że mi nie pomagają. Ewentualnie czuję się na tyle zdrowa, że nie czuję potrzeby brania ich. Ze skrajności w skrajność. No cóż, tak to jest, gdy przestaje zależeć ci na życiu do tego stopnia, że masz już gdzieś nawet własne zdrowie. I tak oto albo chcę nie brać, albo je przedawkować. Boję się trzymać je na szafce, by nie zrobić nic głupiego.

Szpital. To tam po próbie z pewnością chciałabym trafić. Nie chciałabym mimo wszystko, by ta próba była udana. Chciałabym tylko trafić do ludzi, którzy dadzą mi jakąś namiastkę bliskości, koleżeństwa. Jeśli tylko miałabym dostęp do Internetu i w związku z tym do mojej ukochanej osoby, mogłabym zostać tam nawet na całe swoje marne życie. Życie w takim świecie, gdzie nikt nie rozumie rzeczy, które widzę i ich nawiązań do świata realnego jest cholernie ciężkie i przykre.

nie czuję się
w ogóle się nie czuję






wtorek, 5 lutego 2019

autumn was bad? winter sucks too!

Nie lubię tu pisać. To miejsce zawsze kojarzy się ze smutkiem i melancholią - emocjami takimi, jakie zawitały do mnie dziś. To smętny, wtorkowy wieczór. Właśnie, wieczór. Ta pora najbardziej sprzyja negatywnym rozważaniom egzystencjalnym. I tak, choć już długo było w porządku, dziś nadszedł ten moment. Dół emocjonalny i mentalna czarna pustka otoczyły mnie dziś z każdej możliwej strony. Ostatnio naprawdę wiele się działo, zaś ja podejmowałam mnóstwo błędnych decyzji, praktycznie błąd za błędem. Najpierw podjęłam decyzję o porzuceniu kolejnej szkoły, nie mówiąc psychiatrze ani słowa o tym, że czuję się gorzej i potrzebuję nowych leków. Posłusznie kiwałam głową na pytanie, czy wszystko jest w porządku. Duma nie pozwoliła mi przyznać się do momentu słabości. Później zatrudniłam się w firmie, w której pracowała moja mama. Zrzuciłam na nią 90% swoich obowiązków, naiwnie wmawiając samej sobie, że jestem dobrym pracownikiem. Później obie przeniosłyśmy się do innej firmy, gdzie zauważono, że nie potrafię szybko i wydajnie pracować bez jej pomocy. Zostałam zwolniona jeszcze zanim zdążyłam się tam zaaklimatyzować. Powiedziano mi, że prawdopodobnie nie nadaję się do żadnej pracy i powinnam ubiegać się o rentę socjalną. Jutro z mamą wybieramy się po wnioski i oczywiście do lekarki. Lekarki, która pewnie tylko załamie ręce i powie, że bardzo jej mnie szkoda i współczuje mi z całego serca. Jasne. Nikt tak naprawdę mi nie współczuje, wszyscy chcieliby, bym zdechła gdzieś pod mostem. Nikt nie chce mi pomóc.

a już wszystko się tak pięknie zaczynało układać
nie wierzę już w szczęśliwe zakończenia
nie tym razem
...